Przejdź do zawartości

Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gliwości, oczy posuwały się za piórem bez blasku ni wyrazu, martwe i nieme.
Godziny upływały, zmrok zapadał. Szczury ośmielone ciszą panującą w pokoju, coraz śmielsze i głośniejsze przechadzki odbywały pomiędzy zalegającem kąty śmieciem. Mężczyzna pochylony nad starem poplamionem biurem, pisał ciągle bez przerwy i wytchnienia, jakby mu pilno było załatwić się z robotą, którą spełniał widocznie z musu, bez zamiłowania, bez najmniejszej odrobiny tego zadowolenia, jakie sprawia praca choćby najcięższa, lecz dobrze zastosowana do usposobień i skali umysłowej pracującego. Skończył nakoniec pisanie, a raczej przepisywanie, odłożył pióro na stronę, wyprostował się i odetchnął szeroko.
— Przecież skończyłem! — szepnął do siebie, a czoło jego rozmarszczało się stopniowo, i uśmiech odegnany mozołem, wracał na usta. Wstał i do jednego miejsca składał rozrzucone arkusze, przyczem pogwizdywał z cicha. Po chwili przerwał w pół taktu gwizdanie piosenki, i wkładając papiery do skórzanej obdartej teki, rzekł z cicha. — Na dziś skończyłem, ale jutro znowu rozpocznę.
Zdawało się, że po wymówieniu tych wyrazów westchnie, bo głęboka bruzda wybiegła mu na czoło, i pierś podniosła się nieco. Nie westchnął jednak, lecz przeciwnie, zaśmiał się półgłosem. Ski-