dam dnia radości. Mirtala żoną moją zostanie i powiodę ją do Gallii, aby tam była ozdobą życia mego.
Wkrótce potém cicho i ciemno było w domu Menochima. Na tarasie, za trójkątną przybudówką, co mieściła w sobie górną izdebkę, zakryty ścianą przed wzrokiem tych, którzy-by wczesnym rankiem przechodzili ulicą, Jonatan leżał na miękkiéj pościeli, przez Sarę mu przysłanéj, i z twarzą zwróconą ku nocnemu niebu, szeroko otwartemi oczyma wpatrywał się w gwiazdy. Usta jego poruszały się od chwili do chwili, jakby modlił się, lub z kimś niewidzialnym rozmawiał. Raz głośniéj nieco wymówił:
— Panie Zastępów! czemuś nas opuścił?
W téj saméj chwili, cicho otworzyły się drzwi domu, i na zmrok nocy wysunęła się z nich szczupła niewieścia postać. Kamień duży leżał w blizkości progu; usiadła na nim, wciągnęła w pierś ciepłe powietrze, wzruszane rzeźwiącemi podmuchami wiatru, ale twarzy nie podniosła ku niebu, owszem, schyliła ją nizko i ukryła w dłoniach.
— Biedny on, biedny! biedni oni! — szepnęła.
Myślała o Jonatanie i Sarze, opłakującéj zabitego syna, o ponurym Symeonie, łagodnym Goryaszu, o dwóch młodzieńcach, którzy dziś, na wieść o przybyciu obrońcy Syonu, takie wzburzone mieli twarze i załzawione oczy.
— Biedny on! — powtarzała — zczerniały od nędzy, ze zbielałemi usty! Biedni oni wszyscy, smutkiem, ubóztwem i gniewem trapieni! biedni my wszyscy!
Podniosła twarz smutną i, osłupiałym wzrokiem wpatrując się w mroczną przestrzeń, pod dotknięciem jakby wspomnienia jakiegoś, drgnęła.
— Powiedział: „Przyjdź jutro do portyku!“ A ja... nie przyjdę! O, Artemidorze!