Przejdź do zawartości

Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

oczekiwania chudszą i bledszą była niż przedtem, okryła się w tej chwili wyrazem głębokiego zamyślenia, powieki w dół opadły, ręce, któremi objęła krawędź stołu, drżały nieco. Stała tak parę minut, z nieruchomą twarzą i postawą. Możnaby rzec, że rozmyślała nad tylko co usłyszanemi słowami matki swej uczennicy, albo sama sobie zadawała pytanie jakieś, odpowiedzi na nie szukając w rozumie swym lub sumieniu. Gdy podniosła wzrok, spotkała się oczami z utkwionem w nią spojrzeniem gospodyni domu. Spojrzenie to opłynęło przez chwilę od stóp do głowy smukłą, delikatną, wytwornie piękną postać nowej nauczycielki. Zatrzymało się przydłużej na szerokiej białej taśmie, żałobną pręgą okalającej czarną jej suknię, i spoczywało teraz na bladej, zamyślonej jej twarzy, z wyrazem współczucia i trochę ciekawości.
— Pani nosisz żałobę, zniżonym, łagodnym głosem wymówiła Marya Rudzińska, po matce może, lub po ojcu...
— Po mężu, wyrzekła Marta z cicha, a powieki jej znowu w dół opadły zwolna i ciężko.
— Pani więc jesteś wdową! zawołała Marya, a w głosie jej brzmiał ten żal, ta trwoga, jakich kobieta szczęśliwa w małżeństwie doświadcza, ilekroć słyszy, że ktoś podobne