Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/358

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ulica zaś przedstawiała po kilku sekundach scenę gwarną i tłumną.
Jak błyskawica przerzyna chmury, tak kobieta ubrana w czerni przeszywała tłumy przechodniów, pędząc na oślep, zda się w stronę Nowego Światu. Prawdopodobnie nie wiedziała ona, w którą stronę biegła ani, w którą biedz jej należało, była nieprzytomną, nawpół obłąkaną. W tej chwili resztą myśli świadomej siebie żałowała może, iż popełniła czyn haniebny, ale już go popełniła i ogarniał ją przestrach szalony. Wiedziona instynktem zachowawczym uciekała od ludzi, a oni byli za nią, przed nią, wkoło niej, zdawało się jej zapewne, że bieg szybki, ślepy, bezpamiętny, zaniesie ją, kędy ich nie będzie...
Spotykający ją potrącani przez nią przechodnie oglądali się za nią zrazu ze zdziwieniem lub przestrachem, usuwali się jej nawet z drogi, przypuszczając w niej obłąkanie lub gwałtowną jakąś potrzebę pośpiechu. Wkrótce jednak rozległ się po ulicy wyraz: łapajcie! wnet za nim zabrzmiał drugi: złodziejka!
Wyrazy te nie były wymówione jednym głosem, ale toczyły się z tej samej strony, z której biegła kobieta, rzucane z ust do ust, wzrastające wciąż, przybierające mocy gwałtu, niby kule ogniste rzucone potężną ręką i toczące się wzdłuż drogi ze wzrastającym szu-