Przejdź do zawartości

Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/293

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mamo! z którąż to z robotnic idzie p. Aleksander?
Szwejcowa odjęła twarz od szyby.
— Z panią Świcką, wymówiła zbliżając się do stołu.
Czoło poważnej matrony zaszło gęstemi chmurami, sic zawierające się w nazwisku Marty zasyczały przeciągle, z ust jej wychodząc.
Młodsze robotnice zmieniły ukradkowe spojrzenia. Wyraz twarzy i brzmienie głosu naczelniczki nie wróżyły przyjemnych rzeczy.
Jedna z nich rzekła z cicha:
— Będzie bura!
— Może odprawi ją? zapytała inna ciszej jeszcze.
— Oho! szepnęła trzecia najciszej: ona już teraz może i nie dba o to!
W tej chwili do pracowni weszła Marta. Sam wyraz twarzy jej był dnia tego taki, że mógłby na nią zwrócić spojrzenia wszystkich obecnych osób, gdyby spojrzenia te i tak już nie były przygotowanemi do ciekawego na nią patrzenia. Oczy jej były ciemnymi kręgami otoczone, źrenice zagasłe. Na zapadłych policzkach leżały okrągłe plamy krwistych rumieńców, brwi rozdzielała głęboka bruzda. Wchodząc, podniosła ciężkie, nabrzmiałe powieki i spotkała się z utkwionemi w nią kilkunastu spojrzeniami. Nie okazała przecież zdziwienia,