Przejdź do zawartości

Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Droga Maryo! zawołała Ewelina, tego co powiedziałać, niczem dowieść niepodobna. Kobiety są tak płoche... tak płoche...
— Prawda, z powagą patrząc na dawną koleżankę swą odparła Marya, ale czyż odpychanie ich od wszelkiej pracy dobrem jest lekarswem na płochość? Raz jeszcze powtarzam ci Ewelino, że kobieta, o której mówię, nie jest teraz ani płochą ani nieuczciwą... jeżeli jednak żebrząc pracy jak jałmużny, od wielu drzwi odejdzie tak jak od twoich za chwilę odejść jej przyjdzie, nie ręczę wcale, jaką stanie się w przyszłości.
— Przypierasz mię znowu do muru! zawołała właścicielka sklepu, a więc dobrze, wierzę ci, że osoba którą się zajmujesz, jest wzorem i uosobieniem cnoty, powagi, uczciwości... ale czy również będziesz mi mogła zaręczyć, że posiada ona tego ducha porządku, tę umiejętność ścisłego rachunku, tę akuratność w stawieniu się do roboty i pełnieniu jej, która nie cierpi ani chwili zwłoki, ani cienia zaniedbania?
Teraz przyszła na Martę kolej zawahania się z odpowiedzią. Przypomniała sobie niepowodzenie, jakie z powodu niedostatecznej umiejętności spotkało Martę w nauczaniu i rysowaniu, przypomniała sobie własne słowa Marty przed kilku godzinami do niej wyrze-