Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dem, zadrżała do głębi w poczuciu własnej nieudolności.
Posiadała jeszcze dość sił, aby dumą i wolą powściągać wybuchy własnych uczuć, nie posiadała dość znajomości samej siebie, aby przestać spodziewać się...
Adam Rudziński uszanował żal ubogiej kobiety, obcy jej w zupełności, kilka razy zaledwie przez nią widziany uczuł, że w tej chwili oddalić się powinien. Pożegnawszy Martę pełnym szacunku ukłonem, wyszedł z salonu, ale żona jego wtedy dopiero pochwyciła ręce Marty i ściskając je w swoich dłoniach, rzekła pospiesznie:
— Nie trać nadziei, droga pani! nie mogę pogodzić się z myślą, abyś tym razem jeszcze opuściła dom mój niepocieszona i nie zaspokojona w słusznych swych żądaniach. Nie znam przeszłości twojej, ale zdaje mi się, iż odgaduję trafnie, sądząc, że ubóstwo zaskoczyło cię niespodzianie, że nie byłaś przygotowaną do zajęcia śród społeczności miejsca pracownicy dla siebie i dla innych byt zdobywającej...
Marta podniosła nagle oczy na mówiącą.
— Tak, przerwała z żywością, tak, tak...
Spuściła znowu oczy i chwilę milczała. Znać było, że myśl jej uderzoną została znagła uwyraźnieniem tego, co dotąd w nieokreślonych stawało przed nią zarysach.