Przejdź do zawartości

Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak, uczyć się teraz już mi nie sposób... Nie mam na to czasu, dodała po chwili, poczem umilkła i stała chwilę ze spuszczonemi oczami w milczeniu.
Adam Rudziński patrzał na nią z wielkiem zajęciem, z trochą podziwu nawet. Spodziewał się, obawiał się może łez, jęków, wyrzutów, mdleń i spazmów, natomiast usłyszał kilka zaledwie słów, wyrażających żal nad niemożliwością uczenia się, nad brakiem czasu do uczenia się koniecznego.
Wiotka, delikatna, z wyniosłą postacią i piękną twarzą kobieta ta posiadać musiała wiele energii, skoro potrafiła bez łzy, bez westchnienia, wysłuchać surowego wyroku, wskazującego na śmierć drogą jej nadzieję, przyjąć na barki swe ten niewymowny ciężar niepewności, nieokreśloności położenia, jaki po krótkiej uldze spadł na nie znowu. Serce i głowa młodej kobiety bardzo ciężkiemi musiały być w tej chwili, nie rozpłakała się ona jednak, nie jęknęła, nie westchnęła nawet.
Znać pora jęków głośnych i płaczu, nie wstydzącego się oczów ludzkich, nie przyszła jeszcze dla niej, duma jej człowiecza nie była jeszcze złamaną, ani siły starganemi. Wszak stała ona u początku dopiero kalwaryjskiej swej drogi, dwie stacye jej tylko przebyła, dwa razy tylko spłonęła wewnętrznym wsty-