Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.2.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w którym już niema żadnego spokojnego miejsca. W jednym z pokojów wszystkie cztery ściany obiega szmer kroków ciągły, nieskończony, niezmordowany, jakby czegoś rozpacznie szukający, jakby goniący widmo, które wciąż okazuje się i znika. Gdzieindziej odzywa się westchnienie, w którem brzmi jedna zgłoska. „Ach, ach, ach!” a naprzeciw daje się słyszeć stłumiony okrzyk: „Boże! Boże!“ poczem westchnienie i okrzyk powtarzają się ciągle, to wzdymając się, to opadając, tworząc rozmowę o nierównym i nieznużonym rytmie. Gdzieindziej brzmi wołanie, w którem czuć przyzywanie kogoś po imieniu, przyciszone, monotonne, ciągłe, ciągłe, coraz tęskniejsze, nadaremne. Tu przez pokoje ktoś bardzo śpiesznie bieży i ze stukiem na podłogę pada; tam cieniutki głosik brzmi skargą, którą tłumią pocałunki, wnet zagłuszone jękami, przebiegającymi wszędzie i krzyżującymi się z mnóstwem biegnących w różne strony łkań, wołań, zapytań śpiesznych, rozmów szemrzących, jak użalania się przewlekłe i pełne namysłu obrady. W tym zgiełku cichym, a jednak tłumnym, głos męski, przerażony, donośnie przemówił: „Więc już! więc już!“ Inny, łkaniem wzdęty, odpowiedział: „Koniec! koniec! koniec!” inny jeszcze wzbił się głośnym krzykiem: „Wodzu mój!” a inny, skrzydłami o ścianę tłukąc, powtarzał długo: „Gwiazdo, gwiazdo, gwiazdo, za którą dałem życie!” — jeden jeszcze zaszeptał: „Mamo złota! mamo złota!“ i stopił się w płaczu, a drugi delikatny, nieco rozromanso-