Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.2.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się to gęstsza, to rzadsza, budzą w olchach szpaki, na jabłoni gila, w wiotkich gałęziach brzozowych srokę, która wybucha chrypliwym od senności śmiechem: „kra! kra! kra.” Potem ptaki usypiają znowu, a wiatry od łąki lecą coraz szybsze, przyciszonem huczeniem napełniają aleje, z lekkim trzaskiem łamią suche gałązki i badyle, przenikają aż do dna warstwy liści zwiędłych, które wzdymają się w tumany, lecą przez ciemność, rozsypują się, padają i znowu wzbijają się, szeleszczą, lecą. Aż w najsilniejszym podmuchu zaszamotały się drzewa najbliżej domu rosnące i gałęźmi, jak palcami, w ciemne jego szyby zadudniły, zadzwoniły.
Do ciemnego wnętrza domu wnika przez okna mętna światłość, coś nakształt szarej godziny wobec grubej nocy, i pasami kładzie się na sufitach nizkich, na gładkich posadzkach, na ścianach, od końca do końca nagich. Ściany te, zalane ciemnością, napełniają teraz szepty ciche, lecz tłumne, w których wyraźnie słychać akcenty zapytań zadziwionych, strwożonych, coraz naglejszych, niespokojniejszych, szybszych. Zdawać się to może pełnem trwogi i niedowierzania porozumiewaniem się mnóstwa istot, które, z różnych stron tu zleciawszy, znalazły się wobec czegoś, co wprawiło je w obłęd zdumienia. Słychać jak wirują dokoła siebie z szumem drżącym i niespokojnem szeptaniem, nie wiedząc, dokąd iść, gdzie szukać, kędy spocząć, pocieszyć się, wspominać. Zrazu w wielkiej sali zgromadzone, rozpraszają się niebawem po całym domu,