Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.2.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do opuszczenia sali, lecz, przez tłum powstrzymywana, stała wysoka i nieruchoma jak posąg, zdając się niewidzieć dokoła siebie nic i nikogo. Na i czole jej, nieco wyniośle w tył odrzuconem, nie było najdrobniejszej zmarszczki, do ust koralowych jakby przylgnął uśmiech; lecz oczy tkwiły w dalekim punkcie przestrzeni, z za dwu łez, które je od brzegu do brzegu powiek zasłaniały szklistą powłoką. Gdy tłum powoli spływał z estrady, dwie te kobiety znajdowały się przez chwilę naprzeciw siebie; ale wicehrabina nie zdawała się spostrzegać tryumfującej artystki, która, przeciwnie, ogarniała ją spojrzeniem, nagle i aż do dna zaniepokojonem i zmąconem.
Wkrótce potem, okryta kosztownem futrem i wsparta na ramieniu Raula nieprzezwyciężonego Anja Lind zstępowała ze schodów wielkiego gmachu, dążąc do oczekującej na nią karety. Za nią i obok niej cisnęło się mnóstwo ludzi, chciwie upatrujących każdego jej spojrzenia i w kilku językach rozmaitych błagających ją o rzeczy rozmaite, portret, autograf, prawo złożenia jej wizyty, malowanie jej rysów, przyniesienia jej do stóp partytury nowo-utworzonej opery i t. d.
Za nią i przed nią także brzmiały urywki pieśni, które tego wieczoru śpiewała. Ze szczytu wschodów ktoś zanucił: Morgen sagst du... wer weiss? i w uścisku umilkł, lecz dalej głos inny rzucił w kilku nutach: Dahin, dahin, möcht ich mit dir... i na różnych wysokościach tej rzeki ludzkiej, która powoli w dół spływała, wiele głosów zaczynało, urywało, jeden u drugiego podejmował słowa