Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.1.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

męża bardzo byłam ciekawą. Piękny, niema co mówić: piękny mężczyzna, wspaniały. Ryżawy blondyn, wysoki, z rękoma jak mleko białemi. Stał o kolumnę jakąś oparty i rozmawiał, temi białemi rękoma poważne gesty robiąc. Po tych gestach tylko poznać już było można takiego, co rozkazuje. A naokoło, w salonie białym i złotym, aż ćmi się w oczach od ubrań mężczyzn, których ze dwudziestu może było. Jedni chodzą, drudzy stoją, siedzą, wszyscy rozmawiają! Gwar. Na stołach lampy, u ścian kinkiety ze świecami, posadzka błyszczy, przy oknach firanki aksamitne, w malowanych wazonach kwiaty. Parada! Patrzę, słucham, a ona za mną stojąc, w samo ucho mi szepce: — Widzisz, duszeczko, dziś u nas proszony obiad. Mąż wydaje go dla tych panów. Oni wszyscy włóczą się za mną i żeby nie wiedzieć ile kobiet było, ja u nich zawsze pierwsza, królowa. Mnie to bawi, ale jak tylko który zadaleko się posunie, zaraz figę odemnie dostaje. Męża kocham, skandalu się boję, brudów nie cierpię.
Potem za rękę mnie wzięła i przez dwa pokoje, z których w jednym bawiło się z boną dwoje dzieci, do jadalnej sali przyprowadziła. Tam, oprócz długiego, pięknie nakrytego stołu, stał bufet, wokoło którego kręcili się lokaje, i na ziemi srebrne wiaderko pełne lodu, z którego sterczały butelki z winem szampańskiem. Do bufetu mnie pociągnąwszy, zaczęła mi kieszenie wypychać i kosz, w którym kostyum jej się znajdował, napełniać