Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   70   —

W lesie ustały grzmoty, lecz nie uczyniło się w nim zupełnie cicho. Po głębiach jego bliższych, dalszych, dalekich, szły i rozchodziły się głośne, to cichsze, to zaledwie echowe pogłosy nawoływania, hukania.
— Heej-haaaa! Hoo-hooj! — wołała tam baśń zaklęta, która dziś w sen i milczenie zakląć się nie mogła.
Tu i ówdzie, dalej, bliżej, jakby ktoś kogoś ścigał, jakby kto kogo do ścigania naglił. I wśród wołań tych tajemniczych, przeciągłych, echowych, kiedy niekiedy gromkie, krótkie, podwójne wystrzały: taf-taf! taf-taf!
Co wystrzały te znaczyły? nikt nie wiedział. Co wołania owe znaczyły? nikt nie wiedział.
Nagle rozebrzmiał w lesie taki sam, jak parę razy już przedtem, krzyk gromowy, zbiorowy, raczej wstrząśnięcie. To żołnierskie, wielotysięczne: hurra!
Potem znowu takie same jak wprzódy wołania, tylko coraz dalsze, i takie same jak wprzódy stuki dubeltowe: taf-taf! taf-taf! tylko coraz rzadsze...
Włosy na głowach powstawały.
Z za dalekiego skrętu lasu ukazywać się począł czerwony księżyc w pełni. Godzina musiała być już późna: musiała być nocna, gdyż księżyc w tej porze wschodził około północy. Po wodzie, po piaskach, po wzgórzu, rozlało się czerwonawe półświatło. Las ucichł zupełnie.
Co się tam działo? Co się tam dzieje? Nie podobna było ani dojrzeć, ani dosłyszeć ztąd rzuca-