Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   66   —

— Żołnierz, nawykły do pól otwartych, lasu nienawidzi...
— Dowódcy go nie znają...
— Chłopi drogi pokazują... prowadzą...
Uśmiechy na twarzach pogasły. Serca przewiercił ból. O, czasie, roznosicielu pomst, spadających na głowy niewinne, najlepsze! Ale czy ta pomsta i nad głowami mścicieli także nie rozwiesi całunu ciemności?
Słuchajcie! słuchajcie! Z cichego łoża lasu znowu zrywają się zaklęte baśnie i rozmawiać z sobą zaczynają! Zamieniają się grzmotami, długiemi hukami, które następują po sobie coraz szybciej, coraz dłuższe i grzmotliwsze.
Nie widać nic, tylko te dwa grzmoty, toczące się w głębinach lasu, świat sobą napełniają...
Nie widać nic; słuch tylko pracuje, a praca to ciężka. Krew od niej we wszystkich pulsach stuka, jak pośpieszne uderzenia młotów.
Ktoś wśród nas zcicha tłómaczy:
— Te monotonne, ciężkie, jakby zbite w sobie huczenia to rotowy ogień wojska... a te krótsze, słabsze, jakby z mnóstwa drobnych i szybko po sobie następujących stuknięć złożone, to ogień naszych...
— A podwójne, odosobnione stuknięcia, czy słyszycie? taf, taf! — taf, taf! To nie dość wyuczeni, czy niesforni — z dubeltówek!
Słychać krzyk. Tłumny, zgiełkliwy krzyk, raczej ogromne krótkie wrzaśnięcie wzbiło się nad ścianę lasu, a wnet po niem potoczył się w jego