Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   64   —

cześnie punktach przebywały wodę i przebywszy ją okrywały szlak nadbrzeżnej łąki.
A las na to wyładowywanie się u stóp jego siły, najeżonej żelaznemi ostrzami, patrzał przez dość długie chwile w milczeniach kamiennych i zdawać się mogło, że w nim nic nie istniało krom drzemiącej w zaklętym pałacu baśni, aż znowu, nagle, coś na zielonym jego podłożu zrywało się z ogromnym stukiem, który ciemne ślady swoje tu i ówdzie, na łące i wodzie pozostawiał.
Tu i ówdzie, na łąkę i wodę upadało coś, co z oddalenia miało pozór plam drobnych i ciemnych. Podnoszono to i składano na wozy chłopskie, u których nie było już powoźników.
Sfinks, na odgłos grzmotów, rozlegających się u brzegu lasu, rozproszył się na gromadki, które przestrzenią jak największą od tego, co się działo, życie własne odgradzać usiłowały. Kilka jego baranich czap zabiegło aż na nasze wzgórze i z za cienkich sośnin wychylało oblicze ciemne, włosem zarosłe, czasem ciekawe, czasem złośliwe, najczęściej obojętnie mówiąc: „Nie obchodzicie nas ani jedni, ani drudzy, i walka wasza nic nas nie obchodzi. Wszystko nam jedno"!
Tak na toczące się po górskich wyżynach boje ateńczyków z lacedomończykami, z przyziemnych siedlisk swych spoglądać musieli heloci.
Jeszcze raz grzmotem przemówił las, jeszcze i jeszcze raz, aż umilkł.
Zerwała się była baśń z zielonej pościeli, krzyknęła i znowu opadła w zaklętą ciszę. Teraz w ta-