Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   51   —

krwi czerwonym, zaprawiała się ona do zdejmowania z nieba wysokich, czystych, kojących błękitów. Szalona była? To prawda. Lecz nie wymagaj teraz od niej farb czerwonych.
To jednak powiem, że stoczyli kilka pomyślnych bitew z wojskami, które ich po zaroślach, cieniach, labiryntach leśnych szukały, ścigały, tym nowym dla siebie sposobem wojowania niecierpliwione, rozjątrzone.
Tak nieraz kraje inne broniły się od niewoli, albo zrzucały z siebie niewolę za tarczami swoich gór i skał. Myśmy górskich zasłon, ani skalnych wierzchołków nie mieli, tylko tę jedną tarczę zieloną, odwieczne gniazdo rodu, z którego teraz ród uczynił sobie twierdzę, a raczej wiele twierdz z osadzonemi w szumiących ścianach ich załogami.
Drobne liczbą musiały być te załogi, aby przez tę drobność właśnie posiadać lekkość, łatwość przenoszenia się z miejsca na miejsce, rozlatywania się i zlatywania nakształt ptaków, które przed myśliwcem umykają, a sposobność pomyślną dostrzegłszy, spadają na niego gromadą skrzydlatą, dziobatą, zawsze rozlecieć się i znowu zlecieć gotową.
Drobnemi załogi te z natury być musiały, ale także i bardzo licznemi. Aby starczyć, aby skutecznie czoło stawić ogromnemu i w formy regularne ukształtowanemu wojsku, ilość ich musiałaby być ogromna, musiałaby powierzchnię kraju usiać tak gęsto, jak gęsto gwiazdy usiewają sierpniowe niebo. Była niewielka, była za mała. Skurczyła ją, wzrost jej zatamowała, do stanu pożogi szerokiej,