Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   44   —

kami nas żegnając i u początku drogi, która z dziedzińca wychodziła w pole, jak wryta przed szeregami pieszemi stanęła. Druga zupełnie do tamtej podobna, stała za dwoma nieco wyosobnionymi i na siodłach nieruchomymi jeźdźcami. Byli nimi wódz partji i jego młody adjutant.
Chwila milczenia, kamiennej ciszy porannej w powietrzu coraz bielszą od szybko powstającego dnia, aż na znak dany przez wodza, stanął w strzemionach młody adjutant i w ciche, białe powietrze rzucił okrzyk dźwięcznego głosu:
— Naprzód! Marsz!
Wtedy, jak fala, która szumnie, lecz poważnie płynie, zaczęli odjeżdżać, odchodzić. Stąpania ludzkie i końskie szemrały głosem przyciszonego wiatru, i nad szumem tym wybuchnęła pieśń kilkuset piersi męskich.
Z pieśnią tą szli i jechali powoli, równo, w porządku niezmąconym, pomiędzy dwoma rzędami strzelistych topoli, naprzeciw jutrzence, która za topolami, szlakiem różanym daleki skłon nieba powlekła.
W błyskach słonecznych, które na szlaku jutrzenki drgać poczęły, płynęła nuta i brzmiały coraz dalsze słowa pieśni.
Ganek domu pełen ludzi wezbrał silnem biciem serc i szeptem błagalnym:
— Boże błogosław!
Byli tam tacy, którzy ramiona ze splecionemi dłońmi ku oddalającym się wyciągali, i tacy, którzy oczy zasłaniali dłońmi. Orszak w niebo patrzał.