Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   40   —

W sali jadalnej, zaraz u drzwi, towarzyszów naszych wymówki i zapytania spotkały:
— Gdzieżeście byli? Czekamy na was! Do naczelnika idziemy, ale bez ciebie, Arturze, nie można. Ty przemówisz...
— Dlaczego ja?
— Boś najspokojniejszy, a tu trzeba...
— Dobrze w garści się trzymać. Macie rację. Potrafię.
— Idźmy więc. Historja rzeczywiście przykra.
— Tarłowski słusznie mówi: zły początek!
— Petlicą wisielczą ręce brudzić!
— Bezbronnego zwyciężać...
— To jest syn chłopski!
— Jednej z chłopami wiary!
— Obruszymy przeciwko sobie lud!
— Chodźmy! Czas ucieka!
— Chodźmy!
Do salonu we czterech weszli i przed Trauguttem, który wśród kilku członków organizacji siedział, w postawach pełnych uszanowania stanęli. Postawy ich były uszanowania pełne, ale w oczach, na czołach, na wargach, coś takiego im drgało, paliło się, migotało, że wprzód nim słowo z ust któregokolwiek wyjść mogło, Romuald Traugutt, gestem energicznym ramię ku nim wyciągnął i głowę podnosząc rzekł:
— Niech panowie nie mówią. Proszę nie mówić nic. Wiem o co idzie.
Było to bystre przeniknięcie tych głów zapalonych i tych niezaprawionych do posłuszeństwa woli; było to przytomne zapobiegnięcie słowu jakiemuś,