Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   37   —

starszy! Ale bęben taki: za wcześnie go jeszcze na bale z sobą brać!
— Ale cóż z kartką?
— Jagmin zawrócił konia i z nią do Naczelnika, a Naczelnik jak z bicza trzasł, natychmiast: „ten, ten, ten, do dziaka niech jadą! Ręce i nogi mu związać, oczy zawiązać, tu przywieźć! Marsz! Marsz!“ U niego wszystko tak: w trybie rozkazującym, w tempie szybkiem. Dziak, bestja, bliziuteńko mieszkał, wycieczka kwadransa nie trwała. Wrzeszczał, klął, pluł, drapał, aż pistolety musiały z pochew wyleźć. To pomogło. No i jest tutaj z nami.
Tu głos mu nieco scichł, spoważniał:
— Powieszony ma być!
Zadrżałyśmy obie i usłyszałyśmy za sobą szczególny dźwięk, wychodzący z ust Ronieckiego, jakieś przeciągłe: pfuuu! Wyglądało to na powstrzymaną chęć splunięcia.
A obok Ronieckiego idący, mały Marjan Tarłowski szepnął:
— Zły początek! Bądź co bądź... człowiek bezbronny!
— Cicho, nie mów nic! Może posłyszeć!
Stanęliśmy jak do ziemi przykuci, w milczeniu.
O kilka kroków przed nami, stał pod rozłożystem drzewem prosty wóz chłopski, w jednego konia zaprzężony i w pobliżu woza szarzały o drzewo oparte dwie rosłe postacie stróżujących nad nim ze strzelbami na plecach powstańców.
Na wozie, wyraźnie w gwiaździstym zmroku widać było cienkiego i wysokiego człowieka, w długiem, aż prawie do stóp ubraniu, z rękoma u piersi