Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/396

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   386   —

glądały na tle zielonem, jak ogromne chabry i amarantusy, na odzieży mieli twarde, szerokie pasy i u pasów żelazem pobłyskującą broń. I dziwnie było patrzeć, jak te twarze ogorzałe, piętnem zmęczeń i niepokojów trawiących naznaczone, pochylały się ciekawie nad drobnem piórkiem roślinki, albo złotawem ciałkiem owada i jak na te skazane głowy ukojenie i odpoczynek spływały z cichych słów małego towarzysza, z zielonych tkanek rośliny, ze złotawych skrzydełek owada, ze śnieżnych płatków wonnej lilji wodnej.
Oto do czego był stworzony. I jeszcze do tych myśli, które przyjacielowi opowiadał wtedy, gdy wszyscy spali, a on niespał u stóp moich, na gęstych trawach leżał.
Tamten niespał także. Sen z oczu spędzał mu myśl o tej zagadce ogromnej, w którą ziemia ta i najlepsi jej synowie uplątali się, jak w krwawą pajęczynę, i może jeszcze o pozostałej daleko, tęskniącej pewno, płaczącej może Anielce. Przyszedł do brata Anielki, i długo obaj leżeli u stóp moich, twarzami ku sobie obróceni, w milczeniu nocy rozmawiając tak cicho, jak cicho płaczą moje warkocze, gdy z lekkiem szemraniem spływają z nich na trawę majowe deszcze nocne.
Cicho było. Na jednym z krańców obozu koń czasem zarżał, na innym z piersi uśpionego człowieka wyrwał się okrzyk głuchy, albo wionęło ciężkie westchnienie. Ktoś w ostatniej bitwie raniony jęczał pod dębem, w uplecionym z gałęzi namiocie, z za drzew, otaczających polanę, na przestrze-