Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/367

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   357   —

osiadłem, nikomu nieznajomy... tedy nikt mnie nie ufa, nikt odemnie niczego nie żąda... a ja z serca i duszy radbym... czemkolwiek, radbym przyczynić się... służyć...
Już wszystkie nas jedenaście z kolei bo Czernisię i Marylkę także w rękę pocałował, gdy nagła myśl jakaś strzeliła mu do głowy. Znieruchomiał, przez parę sekund oczyma zamyślonemi po nas wodził.
— A może... — zaczął, — może więcej potrzeba... może jeszcze uciąć?...
Ażeśmy się zatrzęsły od zdziwienia i od — tajonej radości. Lecz nie wypada tak odrazu propozycji zdumiewającej przyjmować! Więceśmy chórem i pojedyńczemi głosami wołały:
— Dziękujemy! dziękujemy bardzo panu! Pan bardzo dobry! ale nie możemy nadużywać... I bez tego nie wiemy, ile za taką szkodę...
— Co tam: ile, jakie tam: ile? To ja paniom dobrodziejkom wieczną wdzięczność... niech mię djabli porwą, jeżeli kłamię, że wieczną wdzięczność... i jeżeli więcej potrzeba... jeżeli, wogólności mówiąc, czegokolwiek potrzeba...
Tu, na czoło orszaku wysunęła się z pomiędzy towarzyszek Oktunia i w amazonce swej zgrabna, śmiała, a na twarzy tak wyglądająca, jakby wnet z uniesieniem: „Rachelo kiedy Pan“ zaśpiewać miała, rzekła:
— Jeżeli prawdę wyznać mamy, to nam jeszcze do dziesięciu... oszycia barankowego brakuje...