Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   24   —

nią trjumfu w duchu, wbrew męczarniom ciała umierają męczennicy.
Wieniec twarzy, od wzruszeń i znużenia bladych, otaczał długi stół, i w sali, którą zaległo milczenie. Zegar począł wybijać godzinę. Z białego oblicza w czarnej obwódce, z pod sufitu patrzącego, wypłynęły cztery z kolei dźwięki metaliczne, głębokie.
Czy oczy ludzkie długiem czuwaniem zmęczone były, czy lampy przygasały, ale rzęsiste ich światło zdawało się teraz rozpraszać w kurzawę mnóstwo świecących atomów, które przed oczyma migotały, drgały, mając linje otaczających twarzy i przedmiotów. Płomienie dopalających się świec stały w wysokich kandelabrach wielkie, jaskrawe, z nitkami dymu, u chwiejących się wierzchołków. Powietrze, nasycone oddechami ludzkiemi, może częstszemi, niż to bywa w momentach powszednich, stało się duszne i gorące.
Ktoś zbliżył się do jednego z okien, na ścież je otworzył, i za tem otwartem oknem ukazał się dziw, cud: dziwnie cudny i piękny poranek wiosenny.
Niepokalany błękit nieba, jasna zieloność ogrodu, osypana brylantami rosy. Białe gwiazdy narcyzów nad trawami, mnóstwo fijołków w trawach, rozłożyste jabłonie w różowem i grusze w białem rozkwiciu. Potoki woni i fale powietrza napojonego rosą. I wszystko od nieba do ziemi, od szczytów drzew wysokich do drobnych traw i kropel rosy,