Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   286   —

dzo boli i o ból mniejsza! Ale jak oni... oni... jak oni... śmieli mię bić.
Cała krew uderzyła mu do twarzy, szczupłe ręce zaciskały się w piersi tak mocno, że się paznogcie w dłonie aż wpiły.
Pani Teresa perswadowała.
— Moje dziecko! wyście przecie strzelali do nich; cóż dziwnego...
Porywczo przerwał.
— Ja wiem! ja wiem! Na wojnie, jak na wojnie! I gdyby mię byli ranili tak jak Olka, albo i zabili... ale bić... bić... mię nie mieli prawa! Ja nie niewolnik!
Pani Teresa dziwnie się uśmiechnęła. Boleśniejszemi bywają czasem uśmiechy nad jęki. Z tym uśmiechem, a z czołem w mnóstwo fałd zbiegłem, syna w ramionach trzymając, nad głową mu szeptała.
— Tyś niewolnik... biedny robaczku mój! Otóż to, żeś niewolnik ty... niewolnik...
Nieprędko odważyła się powiedzieć mu o tem, co stało się z Julkiem. Chłopak zbladł bardzo i wargi tak drżeć, że aż latać mu zaczęły. Odwrócił się i z czołem do więziennego muru przyciśniętem, namiętnie szeptał.
— Szczęśliwy Julek! Kochany biedny Julek, szczęśliwy, szczęśliwy!
O tego syna swego pani Teresa więcej jeszcze niepokoiła się, niż o tamtego. Tym którzy ją o synów zapytywali, odpowiadała.