Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/293

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   283   —

Przez oczy i usta Inki znowu uśmieszki przeleciały, ale pani Teresa już na nią nie patrzyła; pędziła, leciała w stronę szpitala więziennego.
Była już tam nieraz. Wkrótce po przybyciu tutaj znalazła się w tej sali widnej, dużej, gdzie na szeregach pościeli szczupłych, leżały postaci w białe płótna owinięte, sztywne. Sztywność ciał i ciasność obejmujących je opasek, czyniły je podobnemi do mumji, na dnie sarkofagów wyciągniętych, lecz w białem świetle, które salę przez nieosłonięte okna zalewało, jak wypukłorzeźby z żółtego wosku odrzynały się od bielizny twarze, z rysami przez wychudnięcie zaostrzonemi i oczyma, pałającemi gorączką lub bólem. I jak nad mumjami, gdy dźwignięte są w górę wieka sarkofagów, unosiły się nad postaciami temi wonie mdłe, ckliwe, wonie ziół i minerałów, na leki przerobionych, zaprawione zlekka zapachem krwi.
Ranieni w zbrojnych walkach z obydwóch stron walczących.
Na jednej pościeli leżała postać, od wszystkich innych mniejsza, w wyszczupleniu swem i spowijającej się bieliźnie zupełnie mała; zdaleka już poznać można było, że dziecinna. Wychudłą była, twarz miała żółtą, z rysami wyostrzonemi i oczyma, które śród nich błękitnością turkusów świeciły.
Gdy pani Teresa po raz pierwszy do sali tej wchodziła, dziecko to krzyknęło: Mama! i ruchem namiętnym padło w objęcia, które je długo obejmowały, kołysały, do piersi tuliły bez słów. A potem: