Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   277   —

ry i kształtów jej spodziewaćby się można, co chwilę aż po brzegi włosów twarz jej powlekał i znikał, aby po chwili, jak zorza, wypłynąć znowu, — różowe usta czasem drgały. Kniaź rumieńce i drgnienia wzrokiem chwytał, z pomiędzy warg purpurowych błyskały mu w uśmiechu białe zęby. Wiedział, że ona wie o nim, choć na niego nie patrzy, tak jak ona czuła, nie patrząc, że on ją pochłania wzrokiem. Była to rozmowa bez słów. Nie po raz pierwszy pomiędzy Inką i kniaziem się zdarzała.
Wnet po przyjeździe swym do miasteczka Inka uderzona została postaciami, ubraniami, wielu cechami ludzi, którym podobnych nie widywała dotąd nigdy. W mundurach obcisłych, wyprostowani i mnóstwem świecących ozdób błyszczący, mieli w sobie ten rodzaj elegancji i gracji, który zawsze i wszędzie ludziom wojskowym towarzyszy, ale który dla jej oczu był nowym zupełnie, nie podobnym zupełnie do tego ich rodzaju, wśród którego wzrosła.
Ruchy ich, brzmienia głosów, śmiechy rozlegające się często na ulicy i we wnętrzach domostw, miały w sobie tę śmiałość — i wesołość, z jakiemi chodzi po świecie i patrzy na świat — siła. Siła oręża, pobrzękującego o kamienie bruku i rzucającego w świetle słonecznem połyski jak stal ostre i jak złoto świetne. Siła ogromu, który zwyciężał nieraz i był pewnym, że zwycięży znowu. Siła ciał zahartowanych w musztrach, nie rozsłabionych w myśleniu, które całe i z chciwością podają się ku radości życia i jego rozkosznym użyciom. I jeszcze: