Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/286

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   276   —

dzo miłem i pociągającem, bo razem z uwagą całkowicie się od niej odwróciło.
Z wyrazem zachwycenia, może rozkochania, najpewniej pożądania namiętnego, kniaź patrzał na stojącą pośród wązkiego chodnika Inkę. Za otwartem oknem postać jej ukazywała się, jak obraz blaskiem słonecznym zamalowany, ramami otoczony.
Na tle słonecznego blasku stała piękna dziewczyna, w wiośnie życia, w śnieżnej bieli sukni, w jasnem złocie włosów, w zadumie marzącej, smętnej i niewymownie słodkiej.
Więcej niż linje rysów i kształty kibici uderzał w niej i oczy ludzkie do niej przykuwał ten wyraz słodyczy niewymownej, delikatności niemal rozwiewnej, smętku marzycielskiego. Zdawać się mogło, że tuż, tuż skrzydła rozepnie i do nieba uleci, albo śpiewem anielskim rozebrzmi, albo z tęsknoty za rajem łzami brylantowemi zapłacze.
Na wyjście matki z domu tego czekała. Niewiedzieć dlaczego naparła się dziś iść z matką. Dla pani Teresy właściwie było to: niewiedzieć dla czego; ona wiedziała.
— Zaczekam na ulicy wyjścia mamy stamtąd...
Czekała. Stała na chodniku i powolnym ruchem wzniesionych ku górze źrenic, ścigała białe kwiaty, pływające po błękitnem morzu, niemniej wiedziała i czuła, że przez otwarte okno patrzą na nią, lgną do niej, ogniem ją oblewają oczy męskie, czarne i płomienne, piękne oczy.
Rumieniec czerwieńszy, niż po delikatności ce-