Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   225   —

du i długo szukać nie potrzebowała. O kilkanaście kroków od domu, ujrzała pośród trawy, na podściółkach szczupłych, u stóp lipy rozłożystej, szarzejące w nieruchomości ich postacie.
Zbliżyła się. Spali. Janek oddychał równo i cicho, Olek głośno sapał i zlekka pochrapywał. Pochylona patrzała na ich niewyraźnie rysujące się twarze, słuchała ich sennych oddechów, aż na zmącone i zmartwione dziś jej rysy wypływać począł uśmiech.
— Robaki moje! Brylanty! Skarby moje — głośnym szeptem wymówiła i powolnym gestem nad głowami chłopców znak krzyża uczyniwszy, spokojniejszym już krokiem ku domowi odeszła. W myśli jej przez odjazd Julka wzburzonej i rozwichrzonej, porządkować się, rozwidniać znowu zaczęło! Cóż? Tamtego niema, ale te są... Są i będą. Robaki jeszcze małe. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć... Jeszcze pięć brylantów, pięć skarbów pozostało przy niej! Szła do izdebki, w której Inka wespół z małemi siostrami sypiała.
A gdy zamknęły się za nią drzwi domu, Janek i Olek żywym ruchem na swych pościołkach pod lipą usiedli.
— Słyszałeś — zapytał starszy.
— Aha! Myślała, że śpiemy i mówiła: brylanty, skarby moje! a potem...
— Pożegnała nas! błogosławiła... Jednak, wiesz, Olek...
I zamilkł.