Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   217   —

skim, dłoń swą szczupłą i nerwową na głowie Olka położył.
— Bądź spokojny, Olek, ja cię nie opuszczę... ja jemu powiem, że albo my obaj z nim, albo... bez niego!
Olek uczynił z ramion dwa łuki nad głową rozwarte i wysoko nad ziemię dwa razy podskoczył.
Z za węgła domu Julek zawołał.
— Czemuż nie idziecie, chłopcy? Chodźcie prędzej!
Poszli drogą polną ku wiosce szarzejącej w oddali, za wioskę daleko...
Po dwóch albo i trzech godzinach chłopcy z długiej przechadzki powracali, ale bez starszego brata. Niedaleko już dworku spotkali się z Teleżukiem i Julek, zawróciwszy się z nim ku lasowi poszedł, braciom mówiąc, aby bez niego szli do domu.
Zamyśleni byli obaj i wydawali się bardzo czemś zmartwionymi. Po odejściu Julka nic zrazu do siebie nie mówili, tylko Janek zniecierpliwionym ruchem nogi co moment kamyki z drogi zrzucał, a Olek z policzkami, jak do rozdmuchiwania samowara wydętemi, na podobieństwo miecha głośno sapał, czasem wzdychał.
Po chwili starszy ze zniecierpliwieniem w głosie sarknął.
— Czego tak sapiesz i wzdychasz... aż miech kowalski w oczach staje! Nic tu wzdychanie nie pomoże... zastanowić się trzeba, pomyśleć...