Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   204   —

Aż zachłysnęła się z zapału, aż zachrypła od krzyku i na chwilę umilkła, a głos dziewczęcy, jednostajnie zawsze cichutki i delikatny zaczął znowu:
— Mama sama...
Zatrzęsła się p. Teresa od dwu tych słów, poraz już drugi usłyszanych. Snać dotknęły w niej one jakiegoś punktu, który niepokoił, bolał...
— Co: ja sama? — krzyknęła. — Dlaczego powtarzasz ciągle: mama sama? Co: ja sama?
— Mama sama chciała, abym ja do tych panien była podobna, kiedy mię na edukację do państwa Awiczów oddała...
Prawda! To prawda! Raz jeden p. Teresa pozwoliła sobie unieść się próżnością, próżnością zato śliczne, nad życie kochane dziecko swoje, zapragnęła dla niej upiększeń innych jeszcze niż te, któremi przyoblekała ją sama natura, i gdy ta poczciwa Awiczowa powiedziała raz do niej: Oddaj mi Michalinkę (jeszcze wtedy Michalinką ją wszyscy nazywali) na czas jakiś... z moją Tosią niech uczy się przy guwernantkach... nie wytrzymała, oddała... a teraz ona mówi: mama sama... I sprawiedliwie mówi...
Odwróciła się plecami do córki, twarzą do okna, w rękach, które ochłonęły już od upału i przybladły, mięła końce muślinowej chustki i głęboko zmęczonym wzrokiem patrzała w ogród. Poczucie sprawiedliwości usta jej zamknęło. A w oczach i po ustach Inki przemknął figlarny, może nawet