Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   185   —

Jedną ręką ściskając brzeg ławki, drugą brata za kolano pochwycił.
— Słyszysz, Olek? słyszysz?
Ten drżeć zaczął jak w febrze.
— Aha! szab... szab... szab... le...
— Ciiii — cho!
Matka mówiła znowu.
— Motyki do kopania ziemi wziąć trzeba...
A Julek.
— Ja z Teleżukiem. Czy on w domu?
— Pewnie... powiem mu...
Chwila milczenia, poczem znowu Julek mówi.
— Tylko z chłopcami... żeby nie wiedzieli...
— E! Także! głupstwo! Błazenki te, co oni...
— Niech mama tak... niech mama tak nie... oni i bardzo nawet... spostrzegam...
— Nie może być! Swawole im jeszcze w głowie i Janek w książkach cały...
— No, no! Tak się mamie... materjał palny...
— Spać im iść każę... dla twojej spokojności...
Tu drzwiczki z izdebki matki do pokoju dziecinnego prowadzące przeciągle zaskrzypiały i jednocześnie dwa cienkie głosiki rozległy się tak donośnie, że aż za oknem słychać było.
— Mamciu! matuchno! mamo!
— Ot już tam i wjechały małe — sarknął Janek. — Wszystkiemu koniec będzie. Zmykajmy!
Chyłkiem, zerwawszy się z ławki, w pobliskiej gęstwinie drzew i krzaków zniknęli. Tam, za gęstą zasłoną z zieleni na ziemi siedząc długo, zawzięcie pomiędzy sobą szeptali. Nad ich głowami, blisko