Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   184   —

Dlaczegóż to jemu wolno, a im nie? Względem starszego brata coś nakształt zazdrości uczuli i oddawna już kroki jego śledzić, rozmowom przysłuchiwać się zaczęli. Ale na podsłuchiwanie, zdobywali się dziś poraz pierwszy. Jakże można było nie zdobyć się, skoro tuż za progiem stojąc, nie chcący usłyszeli byli, jak Julek mówił. „Do mamy pokoju na rozmowę pójdziemy, bo tam bębny najmniej przeszkadzać nam będą"! Na te słowa, w starszym aż coś zagotowało się, zawrzało. „Słyszysz, Olek? — bębny"! A Olkowi łzy zakręciły się w błękitnych oczach. Cicho, jak myszy, mały dom dokoła obiegli, na ławce pod krzakiem bzu przysiedli i w stronę okna do izdebki matczynej słuch wytężyli. Janek wyprężył się, jak struna ku matczynemu oknu cały wygięty, ręką kurczowo brzeg ławki ściskał, Olek zaś zgarbił się, napuszył i rumiane policzki tak wydął, jak gdyby czasem na rozkaz matki ogień w samowarze rozdmuchiwał.
Słuchali. Jakkolwiek Julek nie zniżał bardzo głosu, jednak pomimo woli może zniżał go nieco, więc wszystkiego, co mówił, słyszeć nie mogli i w słuch im wpadały czasem zdania niecałe, czasem wyrazy oderwane:
„Dziś po zachodzie słońca... wprost do Dębowego Rogu... tu nie zajadę“...
A potem, zapytanie matki... Wiele tam tego będzie?
I odpowiedź Julka.
— Szabel... rewolwerów... kos...
Jankiem od stóp do głowy dreszcz wstrząsnął.