Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   182   —

I tu, u otwartego okna stojąc, począł mówić dość głośno, bo i pocóż miałby szeptać, skoro nikogo w pobliżu nie było i nikt podsłuchiwać ani myślał.
Czy tylko nikt? Coś jednak za krzakiem bzowym zaszeleściało i coś ciemnego wśród gęsto splątanych gałęzi zaszarzało. Ale p. Teresa i Julek uwagi żadnej na to nie zwrócili. Małoż to skrzydeł ptasich za oknami trzepoce, a byłoż im w tej chwili do przyglądania się grom barw i świateł w krzakach?
Tymczasem po drugiej stronie bzowego krzaku, dwie postacie chłopięce, jedna nie dorosła, a druga wcale jeszcze dziecinna, w postawach wyprężonych i ze skamieniałemi od wytężonej uwagi twarzami, podsłuchiwały.
Tak samo, jak Brońcia i Ludwinka, Janek i Olek poszli jeden w matkę, drugi w ojca. Włosy ciemne i złote, jednostajnie krótko przystrzyżone, oczy piwne i błękitne, jednostajnie w tej chwili od ciekawości namiętnej rozbłysłe, cery jednostajnie przez wiosenne wiatry i upały opalone. Tylko, że starszy wysmukły był i wydawał się sprężystym, gibkim, a z twarzy bladawej wrażliwym i zapalczywym, młodszego zaś krępość, czy przysadzistość kształtów, łączyła się z rumiannością, powlekającą pyzate, zupełnie jeszcze dziecinne policzki. Zresztą lat niespełna piętnaście i trzynaście, stare jakieś, już za krótkie i za ciasne mundurki szkolne, stopy bose, ślady świeżej wędrówki po