Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   181   —

Z zadartemi główkami uczepiły się czworgiem rącząt spódnicy matczynej i Brońcia brunetka śniada, żałośnie, a Ludwinka, lnianowłosa i różowa, z gniewnem tupaniem nóżek, jednogłośnie zawołały.
— Nieeeeee!
Julek pochylił się i w mgnieniu oka jedną na jedno ramię, drugą na drugie pochwyciwszy, z nad ziemi je podniósł.
— E! Niech robaczki trochę sobie przy Teleżukowej popełzają! Tu niepotrzebne!
Śmiejąc się z izdebki je wynosił, a one śmiały się także głośno i nagie, długie, ogorzałe ich nożęta, kołysały się w powietrzu, z ramion braterskich zwisając.
Pani Teresa tymczasem stanęła przy otwartem oknie, za którem rósł wysoki i gęsty krzak bzu, już rozkwitać poczynającego. Krzak ten tak zasłaniał okna, że nic przezeń widać nie było, oprócz kawałka błękitu niebieskiego za najwyższemi szybkami.
Kiedy Julek, powracając, drzwi za sobą zamknął, izdebka zdawała się być szczelnie przed wszelkiem okiem i uchem ludzkiem ukrytą.
— Cóż, co mi masz do powiedzenia? — rzuciła się ku synowi p. Teresa.
Pobladłą twarz i zmącone źrenice jej widząc, uspokajać ją począł:
— Nie to, nie to jeszcze co mama myśli. I to przyjdzie, naturalnie, ale nie teraz jeszcze. Teraz coś innego, ale także ważnego.