Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   135   —

— No widzisz pan! Jeden z nas w taki sposób, drugi w taki, a obydwaj...
— Rozumiem już, rozumiem i to jest prawda! ponuro w ziemię patrząc, dokończył oficer.
Policzki jego były daleko mniej niż przedtem rumiane i pełne, nawet plecy zdawały się mniej szerokie i mundur obejmował je mniej ciasno.
Bardzo wyraźnie słuchał i pobladł. Awiczowi również każdy ubiegający dzień powlekał twarz coraz widoczniejszem piętnem więziennej męki. Szafirowe oczy jego wydawały się ogromnemi wśród wyszczuplonej twarzy, młode ciało, swobody ruchu pozbawione, nabrało poruszeń ociężałych, pierś przyzwyczajona do powietrza, przestrzeni szerokich i wolnych, chwilami z trudnością oddychała.
Przez kilka minut na siebie patrzyli, a potem jednostajnie porozumiewawczo, wstrząsnęli ku sobie głowami.
Oficer na stołku siedział, ale łokci z fantazją nie rozstawiał, oparł je na kolanach, i głowę w obie dłonie ująwszy, mówił:
— Ja o Apolku ciągle myślę... W dzień jeszcze nie, ale w nocy, to on ciągle nademną stoi, tak, jak ja jego tam na trawie widział, z tą czarną dziurą pośrodku czoła... Pytam ja jego... On był rozumny chłopiec, szkoły skończył i z drugiego kursu uniwersytieta... To ja jego pytam się: jakim sposobem ty, taki rozumny chłopiec, nie wiedział i nie rozumiał... Ale nie tylko on! Wy wszyscy z nauką, z rozumem, jakim sposobem mogli tego nie wiedzieć i nie rozumieć, że to bezumje jest — sumaszestwie,