Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   112   —

mowy, szczęki broni, lecz okna rzędu najwyższego pod czerwonemi gzemsami dachu zdawały się przez otwory krat żelaznych oddychać milczeniem i samotnością.
Im wyżej, tem samotniej. Nie dochodziły tam z dziedzińców i piętr niższych żadne głosy ludzkie i nie dochodził mały, uliczny gwar miasteczka. Czasem tylko słychać było krótkie rozmowy zmieniających się szyldwachów, wlokące się kroki dozorców lub zgrzyty kluczy obracanych w zamkach, otwieranych i zamykanych cel. Im wyżej, tem piękniej. Z tych okien, wysoko wzbitych nad ziemię, wzrok mógł dostrzegać trochę złotego pola, które miasteczko otaczało, pasek lasu za polem i w południe czarne sylwetki bocianów, zataczające pod niebieskim błękitem szerokiego koła. Bociany, z oddala znacznego, wydawały się bardzo małemi: wzamian, wielka zawsze twarz słoneczna, co wieczora po skłonie nieba spływała za pasek lasu i zapalały się potem nad nim zorze wieczorne.
Im wyżej, tem smutniej. Na skrawek przestrzeni wolnej, na ptaki skrzydlate, na niebo i światło niebieskie patrząc, te wysoko usadzone okna więzienne, zdawały się być oczyma, nalanemi czarnością nocy.
Za jednem z tych okien, w izbie więziennej, jak wszystkie więzienne izby, ciasnej, nizkiej, zczerniałej i ponurej, Aleksander Awicz siedział pod ścianą na wązkim zydlu i czytał. Przed niewielu dniami posiadł pozwolenie otrzymania z ze-