Jednak, tak jak i w ów wieczór, gdy po raz pierwszy zobaczył Justynę, krokiem powolnym, ale uprzejmie naprzód postąpił, gestem grzecznym i dwornym czapkę nad głową podnosząc. Zdawać się mogło, że pomimo cierpienia, jakie sprawiało mu wszelkie zetknięcie się z ludźmi — z tymi może szczególniej ludźmi — ukazywanie się wobec nich uprzejmym, nawet wytwornym, za konieczność dla własnej swej osobistej godności uważał. Jak wtedy ręki Justyny, tak teraz śpiesznie ku niemu wyciągniętej dłoni Witolda końcami palców zaledwie dotknął i nie na gościa, lecz kędyś daleko patrząc przemówił:
— Nie spodziewałem się, nie spodziewałem się takiej promocji i ta... ta... kiego miłego spotkania!
— Widzi Witold — zaostrzonego wąsika pokręcając tryumfująco zawołał przystojny, śmiały chłopak w kanarkowym ubraniu. — Czy ja Witoldu nie mówiłem, że będzie grzecznie i jak się należy przyjętym? A to Anzelm tak już za swoją dzikość na ludzkie języki padł, że Witold nijak do Anzelma iść nie śmiał. „Chcę, a nie śmiem“ — powiada. Aż ja wziąłem, przyprowadziłem, zaznajomiłem, i koniec, i basta! A gdzież to panna Antonina?
I skoczył ku domowi, w którego sieni słychać było śmiejące się głosy i huk obracanych żaren. W małej, przyciemnionej sieni Starzyńska żwawo obracała okrągłym kamieniem żaren.
— Ot, tak, panieneczko, ot, tak, robaczku, okręcać trzeba i okręcać...
Siwiejące włosy spod białego czepka opadały jej na twarz rozognioną i spotniałą, ale po całodziennym żęciu nie wyglądała wcale mniej sprężystą i żwawą.
— O, ciężko! -— zawołała Justyna, gdy kamienne koło zaturkotało pod jej rękami.
Oparty o odrzwia wysoki mężczyzna, którego śnieżna ko-
Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom II.djvu/117
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.