Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom II.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skaniem oczu przylgnął cały do niej, jak blady motyl do ciemnego słupa.
— Otóż i postawimy na swoim! otóż ciocia będzie musiała z doktorem porozmawiać! Już go Widzio tu prowadzi!
W salonie słyszeć się dały kroki dwu mężczyzn z pokoju pani Emilii ku sali jadalnej zmierzające. Marta, jak wybuchającą miną podrzucona, porwała się z miejsca i kilku susami salę przesadziwszy wpadła we drzwi do dalszych pokojów wiodące. Za nią biegła Leonia, a potem i Witold, który doktora w salonie pozostawiwszy próbował jeszcze ciotkę dogonić i do zamiaru swego namówić. Ale Marta, pochylona, piętami suknię wysoko za sobą podrzucając, z głośnym tętentem stóp przebiegła parę pokojów, w których parę krzeseł na drodze jej stojących przewróciła, aż wpadła na dość długi korytarz, u którego końca znajdowała się spiżarnia. Biegnąc już wydobyła z kieszeni wielki klucz, który dopadłszy drzwi spiżarni drżącą z pośpiechu ręką w zamku obracać zaczęła. Oddychała przy tym głośno i coś po cichu mruczała. Ale tu dopędziła ją Leonia i, zdyszana także, za suknię ją pochwyciła.
— Ciociu! — zabrzmiał na cały korytarz cienki i prawie płaczący głos podlotka — ja cioci śliczne pantofle wyszyję! ja ciocię co dzień tak wycałuję... tylko proszę...
Marta odwróciła się i wątłą dziewczynkę nad ziemię uniósłszy namiętnymi pocałunkami jej włosy, oczy i usta okryła. Zarazem do wnętrza spiżarni ją wciągnęła, prawie wniosła, za sobą i za nią drzwi z trzaskiem na klucz zamykając. Dopadł do nich teraz i Witold.
— Ciotko! — zawołał — proszę iść do doktora!...
Pod ściągniętymi brwiami oczy gniewnie mu już błyskać zaczynały. Ale we wnętrzu spiżarni słychać było wiele naraz odgłosów: śmiech, całusy, brząkanie szklannych naczyń. Widocznie w fortecy tej bawiono się wybornie. Z czołem do drzwi przyciśniętym Witold zawołał:
— Czy ciocia nie zrobi tego, o co proszę?