Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom II.djvu/037

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bo on by nie podołał i wyniknęłaby z tego szkoda dla twoich majątków... wiem o tym!
Różyc wstał. Niejaka zdolność do sympatii i współczucia istnieć jeszcze musiała w tym apatycznym i chorym człowieku, bo wyraz, z jakim patrzył na krewną swą, był bardzo podobnym do wyrazu uwielbienia.
— Cóż robić? — rzekł — kiedy tego żadną już miarą nie chcesz... ale musisz przynajmniej pozwolić...
Obie jej ręce w swoich trzymając i w twarz jej patrząc z widoczną nieśmiałością dokończył:
— Abym ponosił koszta wychowywania twoich synów, dopóki... dopóki oni nauk nie skończą albo ja reszty majątku nie stracę.
Przy ostatnich wyrazach próbował uśmiechnąć się żartobliwie, ale nerwowe drgania tak mu wstrząsały czołem, brwiami i ustami, że twarz jego przybrała wyraz bolesny, prawie tragiczny.
— Proszę — dokończył ciszej — proszę...
Stała chwilę ze spuszczonymi oczami, płomiennie zarumieniona i milcząca. Może ze swymi także przyzwyczajeniami w tej chwili walczyła dobrodziejstw od nikogo przyjmować nie chcąc. Dwie duże łzy wypłynęły spod jej spuszczonych powiek i na pięknie zarysowanych, przywiędłych policzkach przeciągnęły wilgotne bruzdy. Ale wnet potem podniosła na krewnego spojrzenie pełne głębokiej wdzięczności.
— Dziękuję — rzekła z cicha — i przyjmuję... od ciebie! Zresztą, dla dzieci... wszystko...
Pocałował obie jej ręce, a gdy wyprostował się, twarz jego wydawała się daleko spokojniejszą niż wprzódy, choć pociemniałą jakoś i bardzo zmęczoną.
— Zrobiłaś mi prawdziwą łaskę... Na ciemnej przestrzeni, którą ciągle widzę przed sobą, będę miał choć jeden punkt jaśniejszy... O szczegółach tyczących się tych kochanych chłopców pomówimy innym razem. Teraz muszę już jechać...