Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom II.djvu/028

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kirłowa, spodek, na który położyła trochę konfitur, wkładając w ciemną rączkę Broni, żywo odpowiedziała:
— Zdaje się, że nikt jej tak niedawno, jak ty, kuzynku, widzieć nie mógł. Przyjechałeś tu przecież z Korczyna.
— Skądże wiesz?...
— Słyszałam, jak o tym w kuchni mówił twój lokaj, i przyznam ci się, że zła jestem na ciebie za to ciągłe podjeżdżanie do Korczyna...
— Naprzód nie ciągłe, bo byłem dotąd zaledwie kilka razy, a potem, czegóż zła jesteś?
— Wiesz o tym dobrze — sarknęła.
— Łaj mię więc — odpowiedział — pozwalam i nawet proszę. Ale cóż ja temu winien jestem, że panna Justyna bardzo mi się podoba?
— Otóż to! — zawołała — dla ciebie i tobie podobnych jedna jest tylko ważna rzecz na świecie: podoba się albo się nie podoba. Zresztą nic.
— Masz słuszność — odrzekł.
— Ale na koniec — z coraz większą irytacją wołała — z czego ona, na nieszczęście swoje, tak bardzo ci się podobała? Przystojna jest, to prawda, ale tysiąc piękniejszych widziałeś pewno na świecie. Kokietką nie jest...
— Otóż to — potwierdził Różyc.
— Edukowali ją wprawdzie krewni, ale znowu ta edukacja nie jest tak bardzo świetną...
— Otóż to — powtórzył.
— Szczególniej od tej swojej historii z Zygmuntem Korczyńskim zrobiła się bardzo poważna, nie stroi się, nie zaleca do mężczyzn, nie szczebiocze...
— Otóż to — raz jeszcze wymówił.
— Więc cóż? Wy tam przecież na świecie do wcale innych kobiet przywykliście i dla wcale innych głowy tracicie!
Przestał jeść konfitury, których prędko zjadł bardzo wiele,