Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciow, ech, nima to jak pod pierzyno, dzież tak ciepło i bezpiecznie, najlepiej by było całkiem z tego gniazda nie wyłazić. Zaraz sie zaśnie, może niebo sie przyśni jak raz niedawno? Na trawie ja leżał, w dużym sadzie, większym niż Dunajow, leże w chłodku, nad głowo ołatki zwisajo z gruszy, kumpiaki z jabłoni, kłusty sok z nich kapie, sery wiszo, kiełbasy, saltysony, tylko ręke wyciągnąć i jesz! Dołem biała rzeka płynie, biała bo ona śmietanna ta rzeka, z ręki pijesz śmietane jak wode! A na drzewach szpaki na skrzypkach tobie rzempolo, wróbelki muchy z ciebie zdziobujo, jaskółeczki skrzydłami w pięty łachoco, za krzakami baby chodzo w perkalowych sukienkach, bose, i zginajo sie często, jak przy praniu, żeby więcej było widać, a udziaste, łydziaste, grube! A kiwniesz ręko, same sie na plecach kłado, a Pan Bóg pozwala: nie bojś, Kaziuk, właź, nie bedziesz miał żadnego grzechu.
Handzia, szturcham żonke.
Czego?
A obróć sie na ten bok.
Żeb znowuś kułakiem dostać?
Nie bojś, durna, nie dostaniesz.
Przekręciła sie, ja obsuwam trochu gaci i sie nawalam, starawszy sie dzieciow nogami nie przydusić, rozgarniam kolanami na boki, żeb nie pszeszkadzali, słucham jeszcze, czy wszystkie śpio: a jakże chrapio wszystkimi świętymi głosami, tato przez sen poprukujo. Nu to znajduje prętko co trzeba i zaczynam mężow-