Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

po gałenzi, aż do samego dna. Już i ostatnia, spodnia gałęź i nic, jajka nima. Ale jeszcze liści dużo leży, naobijali sie, śmieciow leży do pół kolan: może w liściach te nieszczęsne jajko?
Nuż palcami listowie rozgarniać, po garstce, po szczypce, myślałby kto, że igły w sianie szukajo. A kura stoi niedaleko i patrzy, ale jak patrzy! Jakby z nas szyderowała! Ale ja nic, cierpie po cichu, kamienia nie rzucam: przeszczupujem śmieci, liści rozgarniamy.
Wtem jęk słysze słaby: Ojezu! I co widze:
Handzia stoi jak nieżywa z rękami nad głowo, w słup soli przemieniona i jak sol biała. A jedna noga podkurczona! Czemu podkurczona? Może węż jo w pięte kolnoł?
Nie, nie węż jo kolnoł: od razu widać co. Zagotowało sie we mnie!
Podskocze i lu! babe z jednej strony w gębe, lu! z drugiej, cało garścio po mordzie, aż przysiadła w kuczki, głowe w ręce chowa.
Rozdziawo ty, krzycze w sprawiedliwym gniewie, gapo ty, robota tobie sama w rękach gnije! Lugo ty zgniła, gnido wszawa, jajko, Ojezu, jajko rozdusić!
I lu! jo na dokładke z góry, w chustke, i lu! jeszcze raz, po plecach zaraze, i jeszcze raz, aż zajęczała. Za co ty mnie bijesz, skomli, rekawami zakrywa sie. Czego ryczysz, durna, krzycze, i lu jo znowuś po rękach, bo uch, nie lubie, psiakrew, nie lubie jak baby płaczo.