Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kurom jajka, a na Wielkanoc nie je sie kurzego mięsa.
Nachodzim z Handzio czujnie na te zaraze bezogoniate, suniem noga za nogo, cicho jak po szkle, ręce wszerz rozłożone. Raptem ona znowuś, jak nie smyrgnie dołem! Ale tym razem źle trafiła, między nogi Handzine: Handzia przysiada, po babsku w spodnicach kolanami ściska i cap jo pod skrzydła i siup palec w dópe! Nima jajka, ogłasza, zatracone!
Jak nie złapie ja kuryce za ogon, jak nie machne o ściane, o stodołe! Powietrze sie zapierzyło, a wrzasku! Jakby wrzeszcza mordowali.
Czego złościć sie, spokoi Handzia, nie trzeba, zaraz w gałęziach znajdziem te jajko.
Staneli my nad gałęziami: odchilamy, zaglądamy z tej, z tamtej, spódspodu, jajka nie widać. Tato wyszli z chaty, patrzo sie na syna, synowe. A może to wy jajko wypili, pyta sie Handzia, przyznajcie sie, co szukać na pusto? Tatka poniosło: A odpierdulżesie ty ode mnie! Kto mleko spije, mączki nadeżre, słoniny liźnie, zaras że ja! A co to do cienżkiej choroby, czy to ja psiakrew honoru ni mam? Nie gospodarz ja? Toż moje to wszystko póki ja żyje, zechce psiakrew, to was jak sobaki pogonie, moja chata, moja ziemia, moje kury!
Wykleli sie, ucichli. A ja widze, że nima innego sposobu, jak przełożyć wszystkie gałęzi na nowe miejsce. Trudno, dawaj wiechi nosić, czujnie, żeb jajka nie zrzucić, nie rozbić: gałęź