Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Koleśniki hurmo wyszli, całym gniazdem, całym rodem, wyruszawszy zaśpiewali W Imie Ojca i Syna już sie żniwo zaczyna, Matkoboska we złocie dopomagaj w robocie! Chata za chato puścieje, wszystko co ma nogi w pole idzie, tylko ja, czemu ja siedze, rozum marnuje, zamiast swoje drużyne w pole wieść!
A temu ja siedze, że w stodole na goździu wisi kosa prawie gotowa: kabłąk obsadzony, płachta przyszyta. Tylko wyklepać i w pole brać! Siedze bo nie wiem: klepać czy nie?
Jego jeszcze w boku boli, gada Handzia. A może my sami pójdziem, niech on lepiej w domu siedzi, jak on taki doniczego?
O, nie, pójde! I to powiedziawszy wstaje, jeszcze nie wiem co ja zrobie, co ja wezme, sierp czy kose. Co tu dumać, niechaj samo sie przeważa: iść zaczynam. Nu i widze, że mnie nogi wiodo prosto do stodoły: wchodze z niczym w rękach, a wychodze z koso!
I staje na środku gumna i patrzawszy na kose sam zdziwiony bardzo pytam sie ich wszystkich:
Co by ludzie powiedzieli na takiego, co wyszedby dzisiaj z koso?
Tatko patrzo przestraszone: Jakby z koso taki wyszed, co by ludzie powiedzieli? Powiedzieliby że złodziej!
Jakto złodziej?
Nu bo z koso między sierpy? Toż to gorzej niż złodziejstwo!