Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wa! O, ja! I słysze sapanie, i wiem: te tatowe, te Handzine, te dzieciow. A papieros zgasnoł, nie wiadomo dawno czy tylko co, długo ja myślał niemyślał, śniło sie nie śniło, czy nie długo. Co dalej? Znowuś rozdmuchuje popioł pod płyto, dodmuchuje sie iskry, przypalam. Na dworze brzaśnieje, trochu widniej, nu, możno budzić.
Szturcham żonke: wstawaj Handzia! Ona stęknie i nic, śpi jak spała. Jeszcze raz szturcham: Wstawaj Handzia, dnieje! Ona ziewa, ręce przeciąga, oczow nie odpluszcza, przeciągnąwszy sie siadać zaczyna, pierzyne podciąga na cycki, zimno, za noc piecy wystygli. I siedzi tak półspawszy.
Ja ze stołka po chacie patrze: już widać kołyske, kożuchi na murku, łożko, Handzie na łożku.
Siedzi i siedzi niedoprzykryta pierzyno, cycki rękami zakrywa od zimna, oczy wytrzeszczywszy nieżywe, szklanne, niby zbudzona a wygrzebać sie z nocy nie może, jeszcze nogi brzuch nieprzecknięte. Marmocze coś, gęba sie jej rusza jak krowie co przez sen trawe żuje. Aż głowo strzącha, odmyka oczy i mowi co jej sie śniło: We śnie ja dzieci biła, czy to gości bedo?
Wyłaź, mówie, nie bedziesz gościowała pod pierzyno.
Ona stęka i ręke po kaftany, serdaki wyciąga. Na przypiecy zaruszali sie kożuchi, zaświeciło łycho, zgasło: tatko nałożyli czapke na głowe.