Strona:Edmund Jezierski - Wyspa elektryczna.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A więc koniec... koniec wszystkiemu!... Nadzieje wszystkie uleciały bez śladu!
I jedno tylko dręczy ich pytanie: W jaki sposób zdradzona została ich tajemnica, kto ich wydał, kto jest sprawcą ich nieszczęścia...
Jak przez sen, przypomina sobie Henryk wykrzywioną twarz pochylającego się nad nim marynarza z załogi oraz słowa jego:
— No cóż... wpadliście panowie!...
Dzieli się temi wspomnieniami z Wawrzonem i dr. Wicherskim.
— Więc to on! — zawołał doktór Wicherski, posłyszawszy opis marynarza — już teraz wiem, kto jest sprawcą naszego nieszczęścia.
A gdy nalegania Henryka i Wawrzona nie ustają, ciągnie dalej:
— Wśród załogi łodzi podwodnych, jak sobie teraz przypominam, znajdował się człowiek zaufany Rasmusena, Rusin z pochodzenia. Zapomniałem o tem. W czasie narad naszych i wycieczek był on na statku i szpiegował nas. Wszystko co się stało, stało się za jego sprawą. On to doniósł Rasmusenowi o naszych naradach, a rozumiejąc język polski, mógł wyraźnie podać ich treść. On też z polecenia Nortona urządził na nas zasadzkę, usypiając nas przy pomocy specjalnego gazu.
— Co nas teraz czeka? — spytał Henryk głucho.
— Sąd i kara za zbrodnię, ich zdaniem — odrzekł spokojnie dr. Wicherski — skończyło się wszystko... z ich rąk nic nas już nie wyrwie!
W pokoju zapanowało głuche, przygnębiające milczenie.