Strona:Edmund Jezierski - Wyspa elektryczna.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I teraz wiozła ich widać sporą ilość, gdyż wśród gromad podróżnych, dążących przez pomost na pokład, a następnie niknących pod nim, najwięcej było postaci, przybranych w polskie szare sukmany, o czystym polskim typie twarzy.
Wszyscy ci wychodźcy dążyli do Parany, gdzie, według zapowiedzi agentów emigracyjnych, złoto na drzewach się rodzi, rola daje niebywałe zbiory, i człowiek w ciągu lat paru dochodzi do majątku.
Szli zgięci pod ciężarem niesionych tobołków, a na twarzach wyryty był smutek, jakby żal za porzuconą ziemią ojczystą.
Niejeden odwrócił się, obejrzał poza siebie, spojrzał na ciągnącą się ziemię i ukradkiem łzę z oka otarł.
Lecz nie mógł stać długo. Idący za nim napierali go. Pochylał się więc pod ciężarem swoim i dążył naprzód, aż ginął w czeluściach statku pod pokładem.
Wszystkiemu temu przyglądał się młody jeszcze człowiek, oparty o burtę pokładu. Ubrany elegancko, choć skromnie, zdawał się nie należeć do tej gromady podpokładowych pasażerów.
Łzy błyszczały mu także w błękitnych oczach, gdy patrzał na żal i wyraz tęsknoty nieszczęsnych emigrantów.
Nagle wyprostował się i baczniej przyglądać się zaczął przechodzącemu właśnie mimo niego młodemu człowiekowi, w czyste, choć ubogie ubranie przyodzianemu, z przerzuconą przez ramię torbą podróżną, w czapeczce sportowej na głowie.