Strona:Edmund Jezierski - Wyspa elektryczna.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zamilkli. Odsunęli się od siebie, z pewną obawą rozglądając się wokoło. Wszakże w pokoju tym ściany miały uszy i oczy. Narady ich mogły być dojrzane, a, broń Boże, dosłyszane przez kogoś, kto miał od zarządu wyspy polecone czuwanie nad nimi, ściągnąć mogły na nich wielkie niebezpieczeństwo.
Leżeli w milczeniu, pogrążeni w myślach, aż wreszcie różowe promienie świtu, a nie światła elektrycznego zaczęły się wdzierać przez okna do ich pokoju.
Zerwali się z łóżek i poczęli się spiesznie ubierać, tak że, gdy dr. Wicherski wszedł do ich pokoju, zastał ich zupełnie gotowymi do drogi.
— Jak się macie, panowie! — zawołał wesoło — już jesteście gotowi? Znakomicie! Podążymy zaraz do naszego portu, by stamtąd puścić się w podróż. Pamiętajcie tylko nie dziwić się niczemu i nie przerażać się niczem, co w czasie podróży tej zobaczycie.
Wyszli. Przed drzwiami budynku oczekiwał na nich niewielki samochodzik elektryczny, którym pomknęli drogą żwirowaną w stronę morza.
Znaleźli się w nieznanej jeszcze części wyspy, gdzie morze jakby klinem wrzynało się w ląd, tworząc małą zatokę.
Brzegi zatoki obmurowane były granitem, tworząc rodzaj portu; lecz w zatoce tej ani jedna łódź nie kołysała się na powierzchni fal.
Zdziwienie naszych przyjaciół rosło. Gdzież jest ten okręt, ten statek, którym odbyć mieli przyobiecaną wycieczkę?
Znalazłszy się na brzegu, wysiedli z samochodu, i dr. Wicherski dał jakiś dziwny sygnał na