Strona:Edmund Jezierski - Wyspa elektryczna.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Twarz dr. Wicherskiego wykrzywił wyraz lekceważenia.
— Ludzkość — rzekł, machając ręką — ludzkość... Któż stanowi całą tę waszą ludzkość? Gromada kretynów, która nieraz najwspanialszy nawet wynalazek, przewyższający ogromem swoim ich ptasie pojęcia, wydrwi i skrytykuje. Ludzkość wasza to stado, które słucha tylko tego, kto najwięcej krzyczy i arlekinadą swoją zająć ją potrafi. Toż przed tą ludzkością uciekliśmy tu na naszą wyspę, gdyż dość już przez nią przecierpieliśmy! Wyrzekliśmy się jej i znać jej nie chcemy.
Wyraz goryczy rozlał się po twarzy doktora, gdy mówił te słowa.
Po krótkotrwałem milczeniu dodał już z bólem:
— Najcudniejsze porywy, najpiękniejsze zamierzenia zdolna jest ostudzić ta wasza ludzkość. Zwykle u niej błazen będzie miał większe powodzenie od człowieka prawdziwej pracy i nauki. Uciekać od niej należy, uciekać jak najdalej, jak od zapowietrzonej! Szczęśliwym jest ten, kto zdołał się wyzwolić z tej zależności.
Zapanowało przykre milczenie.
Pierwszy przerwał je Henryk, pragnąc rozmowę skierować na inne tory, nie mogąc do pewnego stopnia nie przyznać słuszności dr. Wicherskiemu.
— Panie szanowny — rzekł — wszystko mniej więcej rozumiemy w technice różnych urządzeń wyspy, lecz pojąć nie mogę, jakim sposobem tak potężna ilość wody, wypełniająca kocioł wulkanu, dostać się może na szczyt jego, gdyż nie widzę ani pomp ani żadnych innych urządzeń.