Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ła już nieco. Drugi natomiast Kaid-Misfiui, zdawał się być wcieleniem Marokko. Byłto człowiek pięćdziesięcioletni, barwy spiżowéj, z czarną brodą, krępy, ponury, milczący, twarz jego wyglądała tak, jakgdyby na niéj nigdy uśmiéch nie postał. Miał głowę spuszczoną, oczy utkwione w ziemię, brwi ściągnięte: można byłoby mniemać, iż my wzbudzamy w nim głębokie uczucie pogardy. Patrzyłem nań z pod oka z wielką nieufnością. Zdawało mi się, że ten człowiek wówczas tylko usta otwiera kiedy ma wydać rozkaz aby głowa ludzka spadła mu pod nogi. Obaj mieli na głowach wielkie zawoje z muślinu i byli całkiem owinięci w przezroczyste kaiki.
Pełnomocnik za pośrednictwem tłumacza przedstawił tym dwu dygnitarzom komendanta fregaty i kapitana. Ponieważ byli to dwaj oficerowie, więc przedstawienie obyło się bez wszelkich objaśnień. Przedstawiając mnie natomiast, trzeba było wytłumaczyć mniéj więcéj dokładnie czém był ów zawód w którym pracowałem. Pełnomocnik uczynił to, lecz wsposób nieco hyperboliczny. Sid-Hamed przez chwilę zdawał się rozmyślać nad tém co usłyszał, a potém powiedział cóś do tłumacza, który z kolei zwracając się do mnie rzekł:
— Jego ekscelencya zapytuje, dlaczego wielmożny pan mając tak wielki talent w ręce zakrywasz ją? Wielmożny pan powinienby był zdjąć rękawiczkę, aby rękę jego można było oglądać.
Kompliment był tak niepospolity i tak niespo-