Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

których mieliśmy spać przez trzydzieści nocy, pośród miejscowości nieznanych i widzićé i słyszéć tyle dziwnych rzeczy, i pracować, każdy nad czemś inném, ten nad kartą geograficzną, ten nad obrazem, ten nad książką, ten znowu nad urzędowém sprawozdaniem tworząc wszyscy razem małą Italią pielgrzymującą przez państwo szeryfów. Były to namioty w kształcie walcowatego ostrokręgu, niektóre tak obszerne, iż mogły zmieścić ze dwadzieścia osób, wszystkie bardzo wysokie, z podwójnego płótna, z niebieskiemi szlakami, ozdobione u góry wielkiemi metalowemi gałkami. W znacznéj części należały do sułtana, i kto wie ile już piękności z jego haremu odpoczywało pod nimi podczas podróży z Fez do Mekinez i z Mekinez do Marokko! W jednym kątku obozu znajdowało się kilku żołniérzy z eskorty, na czele których stała jakaś osobistość nieznana, zdająca się oczekiwać na ministra Był to człowiek lat około trzydziestu pięciu, majestatycznéj powierzchowności, mulat, dosyć otyły, w olbzymim, białym zawoju, w niebieskim płaszczu, w czerwonych spodniach, z mieczem w skórzanéj pochwie o rękojeści zrogu nosorożca. Minister, który w parę chwil potem nadszedł, przedstawił nam go. Był to dowódzca eskorty, generał wojsk cesarskich imieniem Hamed ben Kasem Buhamej, który miał nam towarzyszyć do Fez, napowrót nas odprowadzić i głową swoją odpowiadać sułtanowi za bezpieczeństwo głów naszych. Uścisnął nasze ręce bardzo uprzejmie i powiedział nam przez tłumacza, iż cesarz kazał mu oświadczyć ministrowi i reszcie poselstwa, że ma na-